Czy all inclusive jest dla każdego? THB Resort Palm&Spa na Lanzarote

Dotarłam na Kanary! Nigdy wcześniej nie byłam na żadnej z Wysp Kanaryjskich, choć w Hiszpanii byłam wielokrotnie. Spośród hiszpańskich wysp zdarzyło mi się jedynie odwiedzić Majorkę, podczas niezapomnianego rejsu wycieczkową Costą, ale był to zaledwie kilkugodzinny pobyt. Wyspy Kanaryjskie należą do Makaronezji czyli grupy wysp pochodzenia wulkanicznego znajdujących się na Atlantyku. Oprócz Wysp Kanaryjskich, zalicza się do nich jeszcze moje wymarzone: Maderę i Azory, a także Wyspy Zielonego Przylądka. Wszystkie jeszcze przede mną. Zaczęłam od bardzo wulkanicznej Lanzarote. O samej wyspie innym razem. Teraz chcę się podzielić moimi wrażeniami z All Inclusive.

Nie jestem typem „alla”. Jak przejrzysz mojego bloga to zobaczysz, że podróżuję nieco inaczej, bardziej indywidualnie, uwielbiam sama szukać noclegów i planować atrakcje, a do tego poznawać kulinarne smaki miejsc, które odwiedzam. Tym razem też tak jest, jednak zupełnie niespodziewanie wylądowałam na all inclusive. Zabukowałam sobie kameralny hotel ze śniadankiem w Playa Blanca (później się okazało, że wcale nie był on kameralny, tylko mega głośny). Po dotarciu na miejsce okazało się, że jest pełen i zostałam przeniesiona do hotelu tej samej sieci, o nieco wyższym standardzie z upgrade’m w ramach przeprosin do All inclusive. Jest to ciekawe doświadczenie.

Hotel jest wielki, ale jednocześnie w pewien sposób intymny. Jest niska, bielutka zabudowa (szczęśliwie wymagana na Lanzarote). Obiekt jest naprawdę spory. Takie osiedle bloczków składające się z 8 podosiedli, a w każdym basen, palmy, sukulenty albo placyki zabaw dla dzieci. W obiekcie jest aż 16 basenów! Są animacje, jest basen przeznaczony tylko dla dorosłych.

Jest siłownia, spa, sklep, pralnia w całkiem dobrej cenie (5 euro za pralkę), kilka restauracji, barów, duży ogród palmowy, boiska do siatkówki plażowej czy kort do tenisa, hala imprezowa. Mimo że jest pełne obłożenie to jakoś nie ma tłumów. Uliczki między budynkami są szerokie, wyglądają jak przewidziane na parking, ale na teren nie wjeżdża się samochodami.

Jedzenia jest mnóstwo (przy okazji rodzi się refleksja dotycząca rozwoju masowej turystyki i nierówności między społeczeństwami). Wybierasz co chcesz, jest duży wybór, ale jedzenie jest bardzo przeciętne. Część rzeczy niedogotowana, mało osolona, część nijaka. Gdybym na podstawie tego jedzenia miała określić kuchnię kanaryjską, to wypadłaby bardzo marnie. Drinki tylko z nazwy przypominają drinki.

Hotel usytuowany jest w Playa Blanca czyli dość turystycznej, ale bardzo fajnej części wyspy. 15 minut na piechotę jest do centrum miasteczka i na plażę.

Podsumowując, czy polecam ten hotel? Tak, jeśli jedzenie nie ma dla Ciebie większego znaczenia. Tak, i jeśli znajdziesz atrakcyjną cenowo ofertę. Tak, jeśli jedzenie ma dla Ciebie spore znaczenie, ale w opcji bez wyżywienia lub z samymi śniadaniami. Booking daje takie możliwości. Korzystasz wówczas ze wszystkich atrakcji, ale jesz gdzie indziej lub szykujesz sobie samemu. Apartamenty o wyższym standardzie mają dobrze wyposażone aneksy kuchenne. Ja jestem oczarowana tym osiedlem, tym, że  jest tak dużo palm, kaktusów i innych sukulentów rosnących na wulkanicznym tufie, jednak utwierdzam się w przekonaniu, że All Inclusive nie jest dla mnie opcją.

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Hotel Górski „Śląski Dom” czyli perełka w sercu słowackiej części Tatr

Śląski Dom od dawna mieliśmy w planach. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment. W końcu nadszedł! Święta Wielkanocne 2023 zdecydowaliśmy się spędzić w górach!

Jeden nocleg w Bukowinie Tatrzańskiej, by mieć bliżej celu i z rana wyruszyliśmy pieszo z Tatrzańskiej Łomnicy w góry. Początek kwietnia w Tatrach to czas, w którym jest jeszcze dużo śniegu.

Wędrówka do Śląskiego Domu czerwonym szlakiem (a raczej jego otwartą częścią – na Słowacji spora część szlaków zamykana jest na zimę) zajęła nam kilka godzin. Ale było warto!

Śląski Dom leży na wysokości 1670 m.n.p.m. To czterogwiazdkowy obiekt położony w niezwykle malowniczym miejscu, u stóp Gerlacha. Obok niego Verlicke Pleso. W kwietniu skute lodem (na zdjęciu poniżej).

Do hotelu można dostać się różnymi drogami czerwonym szlakiem przez Hrebieniok, żółtym ze Starego Smokovca. My szliśmy niebieskim szlakiem z Tatrzańskiej Łomnicy przez Wodospady Studeneho Potoka, koło Bilikovej Chaty, w końcu przez Hrebienok (na który też można wjechać samochodem) i dalej czerwonym szlakiem do Śląskiego Domu.  Można także wejść asfaltową drogą. Dla osób, które nie lubią nosić dobytku na plecach jest też opcja dostania się do hotelu terenowym samochodem hotelowym.

Bilikova Chata

Hotel ma klimatyczne, niezbyt duże, ale czyste i ładne pokoje, a to co najlepsze to z każdej strony widok na góry.

Widok z pokoju

W hotelu znajduje się strefa saun i jaccuzzi, a także przyzwoita restauracja. Goście hotelowi wykupując obiad mają dostęp do dobrze zaopatrzonego szwedzkiego bufetu. Hotel nie jest tani, ale jest tak klimatyczny, że kiedy już schronisz się przemarznięta, nie masz ochoty wcale z niego wychodzić.

Fotka z booking hotelu
Ta też z booking
I ta z booking

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Kinki Ramen blisko krakowskiego Starego Miasta

Do Krakowa pojechałam na konferencję. Nie miałam za dużo czasu na chodzenie, byłam trochę przeziębiona i zmęczona, Kinki Ramen miałam od dawna na liście, znajdowało się ono blisko naszego hotelu, czyli stanowiło opcję idealną na korzystanie z jego uroków. Finalnie – nie jedliśmy nigdzie indziej tylko w Kinki, więc chyba nie muszę dodawać, że Kinki polecam z całego mojego kluskowego serduszka.

Ostatnio często mam ochotę  na ramen. Upodobałam sobie shoyu czyli podstawowy ramen i wszędzie go zamawiam. Nie czuję się ramenową ekspertką, ale „w shoyu” jestem dobra😉

Ramen to japoński klasyk. Shoyu ramen to jeden z popularnych rodzajów ramenów. Inne znane to miso ramen (z wykorzystaniem pasty miso) czy shio ramen (z solą). Każdy rodzaj ramenu ma swoje charakterystyczne cechy smakowe i składniki, co sprawia, że są one różnorodne i cieszą się popularnością w różnych regionach Japonii oraz na całym świecie. “Shoyu” oznacza po japońsku sos sojowy, a właśnie sos sojowy  jest głównym  dodatkiem dodawanym do bulionu.

Składniki shoyu ramen mogą się różnić w zależności od regionu i preferencji kucharzy, ale ogólnie składają się z:

  • Bulionu –  Głównym składnikiem bulionu jest zazwyczaj wywar z kości, warzyw i innych aromatycznych składników. Dodatkowo, do bulionu dodaje się sos sojowy, który nadaje mu charakterystyczny smak.
  • Makaronów – Używa się specjalnego typu makaronów do ramenu, które są zazwyczaj grubsze niż makarony używane w innych rodzajach zup.
  • Mięsa – Często shoyu ramen jest podawany z kawałkami gotowanego mięsa, takiego jak kawałki pieczonego wieprzowego boczku (chashu) lub kurczaka.
  • Tare – dosłowne tłumaczenie oznacza „sos”. Tare to płynny dodatek, który po zmieszaniu z bulionem nadaje mu słoność i głęboki, umami smak.
  • Dodatków – Do shoyu ramen można dodać różne dodatki, takie jak gotowane jajko, wodorosty nori, kiełki bambusa, cebulę albo inne składniki według własnych upodobań.

Jak pisałam wyżej, z marszu wybieram shoyou. W Kinki nazywa się Kabukicho Shoyu. Kosztuje 42 zł.  Jak dla mnie smakuje rewelacyjnie. Jest klarowny tak jak potrzeba, tłusty, delikatny w smaku, pełen umami, z boczkiem chashu, porem, dymką, nori i innymi dodatkami.

Drugi ramen, który bardzo przypadł mi do gustu to Kin Shrooms (40 zł). Jest to opcja wegańska: klarowny grzybowo-warzywny bulion na bazie shoyu tare, podawany ze smażonymi boczniakami, konfitowaną pieczarką, pieczonym pomidorkiem, pak choi, dymką i innymi dodatkami. Dobry, łagodny, głęboki w smaku.

Hot&Kinki (43 zł), jak sama nazwa wskazuje jest ostry. Przyrządzany na bazie miso tare, z kurczakiem karaage czyli w panierce,  marynowanym jajkiem (jajko to dla mnie zawsze słabszy punkt ramenów), z kiełkami fasolki mung i innymi dodatkami. Ostry, rozgrzewający.

Z przystawek próbowaliśmy kurczaka karaage (24 zł) – dość duża sycąca porcja, kimchi (16 zł) – bardzo dobre, sałatki z kiełków z fasolki mung w słodko pikantnym (bardzo!) sosie (13 zł), sezonowego grzańca z japońskim winem choya (akurat on niewart swojej ceny).

Podsumowując, polecam bardzo Kinki Ramen! Jest blisko rynku, warto się do niego przejść przy okazji pobytu w Krakowie. W weekendy nie ma rezerwacji i można liczyć się ze staniem w całkiem sporej kolejce.

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Brno na weekend

Brno to największe miasto Moraw i drugie, zaraz po Pradze, największe miasto Czech. To ważny ośrodek kulturalny i naukowy. Miasto wielokrotnie najeżdżane, skutecznie broniło się do 1805 roku, kiedy to uległo wojskom napoleońskim.  Od XVIII wieku mocno się rozwijało: w tkactwie i przemyśle. W architekturze widać wyraźnie wpływy monarchii habsburskiej. W 1814 roku powstała w Brnie pierwsza maszyna parowa, w 1839 roku doprowadzono linię kolejową z Wiednia, w 1846 roku Brno zostało oświetlone za pomocą gazu, w 1869 roku wprowadzono na ulice tramwaj, w 1900 roku zaś, pierwszy tramwaj elektryczny. I tramwajów do tej pory jeździ po Brnie mnóstwo. To ważny sposób komunikacji. Brno nie zostało mocno zniszczone w czasie II Wojny Światowej, zatem jego architektura jest ładna.

Co zobaczyć w Brnie?

Starówka

Na nią zdecydowanie warto poświęcić czas i uwagę. Jest wiele pięknych kamienic, więc spacer uliczkami należy do przyjemnych. Co ciekawe, Starówka ma dwa rynki: Zelný Trh, na którym od XIII wieku odbywa się targowisko i Náměstí Svobody. Pomiędzy nimi znajdziecie Ratusz – najstarszy świecki budynek w Brnie (warto wejść w bramę na ładny dziedziniec, zaś w bramie zerknąć na krokodyla, który wygląda trochę jak smok – to nieformalny symbol Brna).

Pod  Zelný Trh jest też labirynt dawnych piwnic. Może to być fajna atrakcja na upalny dzień. Ja nie do końca byłam przekonana i nie zdecydowałam się.

Park Denisove Sady

Tuż koło gotyckiej Katedry św. Piotra i Pawła. Z duża ilością ławeczek, mogą stanowić dobre miejsce na chwilkę wytchnienia w ciepły dzień. Gdy ja tam byłam, hulał zimowy wiatr.

Zamek Špilberk

Zamek pięknie góruje nad miastem. Stanowi idealny punkt odniesienia, jednak sam w sobie zawiódł mnie. Z zewnątrz prezentuje się ciekawie, warto go obejść dookoła. Zamek został wybudowany w drugiej połowie XIII wieku. Później wielokrotnie przebudowywany, z gotyckiego zamku czeskich królów i siedziby morawskich margrabiów przekształcił się w barkową twierdzę.

Muzeum miasta Brna to chyba najgorsze muzeum, jakie widziałam w ostatnim czasie. Czułam się jakbym wylądowała w latach 90-tych. Na ścianach wywieszone w gablotkach jakieś informacje po czesku, plus zdjęcia. Zero interaktywnych elementów. Jest w nim też duży wątek polski i dzięki temu jedna salka była opisana nawet po polsku. Informacje z innych językach były w zalaminowanych koszulkach… Sam zamek można zwiedzać tylko z czeskim przewodnikiem w ramach zorganizowanej wycieczki… też troszkę słabo. No i kazamaty, które zwiedzałam czyli dawne więzienie wybudowane w 1742 roku. To właśnie do tego więzienia wywożono polskich rewolucjonistów, którzy walczyli o Polskę po rozbiorach, oprócz nich trzymano tu „największych zbrodniarzy”.

Co jeszcze zobaczyć w Brnie?

Jest jeszcze kilka atrakcji Brna, które warto rozważyć, a które ja finalnie odrzuciłam: Muzeum Mendla (ma średnie opinie), Ossuarium – nie do końca miałam ochotę na zwiedzanie kostnicy, Piwnica Mincerzy, Schron 10-Z, w którym jest nawet hostel – myślę, że to fajna atrakcja, trochę dalej od rynku Willa Stiassni czy Willa Tugendhat (jako przykład współczesnego funkcjonalizmu – willa wpisana jest na listę UNESCO), Obserwatorium Astronomiczne i Planetarium czy centrum nauki Vidal, a także Letohradek Mitrovskych. To XVIII wieczny dworek, w którym są różne wystawy. Ja byłam na wystawie szopek. Warto wejść przede wszystkim ze względu na piękny wygląd dworku.

Muzeum Mendla

Kopi Luwak – bardzo fajnie zaopatrzony sklep z kawą, herbatą i wszelkimi akcesoriami do nich.

Warto też odwiedzić którąś z winotek z Morawskimi winami. Jest ich sporo, wszak to Morawy, a Morawy winem stoją.

Gdzie zjeść w Brnie?

Texas

Rewelacyjne steki i inne mięsne dania, głównie w mięs pochodzących z Moraw, ale nie tylko. Można zjeść nawet kangura (ten już oczywiście nie z Moraw). Genialne są także nachosy.

Innych miejscówek nie opisuję, gdyż te, które odwiedziłam nie były warte większej uwagi.

Co zobaczyć w okolicy Brna?

Jeśli jesteście samochodem to przede wszystkim warto pojeździć po małych lokalnych drogach, by poczuć klimat południowomorawskich winnic.

Dolni Kounice

To małe, urokliwe miasteczko z synagogą, zamkiem i klasztorem Rosa Coeli. Klasztor warto zwiedzić w środku (ruiny pochodzą aż z 1181 roku!). Mi nie udało się zwiedzić go w środku, gdyż byłam po sezonie i był zamknięty.  Od 1284 roku klasztor był klasztorem królewskim.

Rajhrad – Klasztor Benedyktynów

To najstarszy klasztor na Morawach. W skład kompleksu wchodzi Kościół św. Piotra i Pawła, obecnie w remoncie. W klasztorze znajduje się muzeum poświęcone piśmiennictwu na Morawach. Atrakcją może być zwiedzanie odrestaurowanej biblioteki z 18 tys. woluminów. Ja nie zwiedzałam muzeum, więc trudno mi o osobiste wrażenia, natomiast sam klasztor i kościół są warte uwagi.

Mikulov

Zdecydowanie warto, choć to już nie mała mieścinka, tylko miasteczko, oddalone o 50 km od Brna, często punkt przystankowy Polaków jadących w kierunku Chorwacji. Nad miasteczkiem góruje barokowy zamek, który widać z oddali. O Mikulovie więcej tutaj. 

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Mogielica – najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego

W pewną wrześniową niedzielę wybraliśmy się na Mogielicę czyli najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego, będący jednym ze szczytów Korony Gór Polski. Mogielica leży blisko Mszany Dolnej, Rabki-Zdrój, Limanowej.

Ruszyliśmy na zielony szlak z Przełęczy Rydza Śmigłego czyli od północnej strony góry. Wybraliśmy najkrótszy (zielony) szlak, a że najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego ma 1170 m.n.p.m., więc nie dziwne, że podejście było strome. Niedługie, ale strome. Trasa zaczyna się przez mały lasek, później idziemy między domami ostro w górę, następnie piękną łąką, pełną wiosennych kwiatów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wchodzimy pod koniec września. A na łące stokrotki, mlecze i wiele innych wiosennych gatunków.

Gdy miniemy wielki modrzew i drewnianą chatę po naszej lewej stronie, zaraz zatapiamy się ponownie w ciemny las. Przed nami trzy wąwozy, jeden obok drugiego. Szlak wiedzie środkowym. I tak idziemy przez około 40 minut, stromo pod górę po kamieniach. Nie jest lekko.

Później zmienia się roślinność, pojawia się mieszany las, całkiem sporo, jeszcze zielonych buków. W końcu lądujemy na polanie, i zaraz zaczynają się widoki na okoliczne bliższe i dalsze góry.

Po chwili wchodzimy do Mogielickiego Rezerwatu Przyrody. I pomimo tego, że ludzie wychodzą z siatami grzybów, pamiętajmy, że z rezerwatów nie wynosimy nic.

Idziemy do góry, całkiem przyjemnym szlakiem. I na szczycie niespodzianka. Czytałam o drewnianej wieży, na której mogą przebywać w jednym czasie 3 osoby. A tymczasem po drewnianej wieży nie ma śladu. Stoi gigantyczna metalowa konstrukcja, która jest wieżą widokową (wówczas na ukończeniu). Jest … niezbyt urodziwa, delikatnie mówiąc. Plus tego tylko taki, że z jej szczytu zapewne są widoki, gdyż wystaje ona ponad korony drzew. Jak dla mnie, jednak, jest zbyt wulgarna, zbyt brutalnie wkracza w teren szczytu góry.

Szczyt ten można połączyć z podejściem na Turbacz, wówczas można „zrobić” dwa szczyty KGP w jeden dzień.

Sam Beskid Wyspowy spodobał mi się. Mogę wrócić po więcej😊

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Estonia – Park Narodowy Lahemaa

To największy i najstarszy park narodowy w Estonii. Ma 750 km². Nie sposób go zwiedzić w całości w czasie jednej wizyty. Powstał jako pierwszy park na terenie dawnego ZSRR. Jego teren to bogata linia brzegowa, liczne lasy, jeziora, mokradła, bagna i parki wraz z dworkami, w których można nocować. Tu mogę Wam polecić kila miejsc, które odwiedziliśmy i wybraliśmy do zobaczenia. Warto zacząć od porządnej mapy i na jej podstawie zaplanować sobie pobyt. Mapę można bezpłatnie otrzymać w punktach informacji turystycznej.

Palmse i Palmse Manor

Ponoć najważniejszym miejscem dla turystów jest Palmse wraz z dworem Palmse. Tutaj też znajduje się informacja turystyczna, jednak musieliśmy poradzić sobie bez niej, gdyż zamknięto ją trzy minuty przed naszym przybyciem. Zwiedziliśmy pałac z okolicznym parkiem. Pałac warto zobaczyć, jednak w porównaniu z naszymi pałacami, choćby na Dolnym Śląsku, wypada blado. Wnętrza ukazują codzienne życie niemieckiej bałtyckiej szlachty. Najciekawsze były piwnice, w których pokazano, jak wyglądało życie służby. Dodatkowo w piwnicach znajduje się otwarta winiarnia. Podsumowując, nie mam poczucia, że to miejsce to taki must visit.

Pałac otoczony jest barokowymi, symetrycznymi ogrodami parkowymi. W Estonii parki te stały się popularne dopiero w XVIII wieku po Wielkiej Wojnie Północnej. Park zrekonstruowano w 2009 roku, odwzorowując ten, który był widoczny na mapach z 1753 roku.

Cały Park Palmse zajmuje 210 hektarów powierzchni. Podzielono go na trzy części: park francuski, angielski i park las. Wytyczono trzy piesze trasy. Krótkie: od 1 km do 2,5 km.

Sagadi i Sagadi Manor

To dwór opisywany w przewodnikach jako mniej istotny. Nam udało się w nim zanocować. Samego dworu nie zwiedzałam, więc trudno mi powiedzieć, czy warto, natomiast nocleg w dawnych stajniach z fantastyczną kuchnią z lokalnymi produktami, tereny parkowe przepiękne. Początki dworu datowane są na XV wiek. Można spać zarówno w hotelu, jak i hostelu.

Käsmu

Na półwyspie Käsmu, bogatym w głazy narzutowe, wytyczono trasę turystyczną. Warto zerknąć, przejść choćby fragment i zdecydować, czy chce się spacerować po całej. My przeszliśmy kawałek. Uznaliśmy, że chcemy znaleźć więcej innych, rozmaitych atrakcji. W Käsmu można wybrać traski różnej długości.

Käsmu to też rejon migracji ptaków lecących na Arktykę i do dalekiej Rosji. Kiedy zatoka nie jest zamarznięta to tutaj duża część wodnych ptaków zimuje.

Viru Raba

To najbardziej znane bagna i te wybraliśmy. Viru Raba są przepiękne! Idzie się wśród bagien długimi drewnianymi kładkami. Warto dojść do wieży widokowej. Widok na bagna i oczka wodne robi wrażenie. Podczas spaceru wyraźnie widać, na jakich terenach rosną drzewa, na jakich usychają. Są też wyznaczone kąpieliska w brunatnej wodzie. Na terenie są też trasy rowerowe. Bardzo polecam!!! Trasa stanowiąca pętlę ma 5,5 km długości, z czego 2,5 km wiedzie przez bagna. Viru Raba to prawie 32 hektary powierzchni.

Restauracja – Nad zatoką Viinistu Rannaresto

Fantastycznie położona nad samą zatoką ze świeżymi, rozpływającymi się w ustach rybami.

Purekkari Neem

To najbardziej wysunięty na północ kawałek Estonii. Są drewniane stoliki, grille, drewno. Spokojnie można się rozbić namiotem i odpoczywać z dala od innych. Urokliwe miejsce nad samym Bałtykiem.

JEŚLI POST CI SIĘ PODOBA LUB UWAŻASZ, ŻE MOŻE KOGOŚ ZAINSPIROWAĆ, BĘDZIE MI MIŁO, GDY GO UDOSTĘPNISZ LUB POLUBISZ:)

Maleniec – mało znana atrakcja w województwie świętokrzyskim

Maleniec to wieś niedaleko Końskich. W nim skrywa się mała perełka. Znajduje się tam zabytkowy zakład hutniczy, jeden z najlepiej zachowanych zakładów metalurgicznych w Polsce, który działał nieprzerwanie przez blisko 200 lat, począwszy od 1784 roku aż do roku 1967.

Zakład posiadał unikalny układ hydroenergetyczny (18 kół zanurzonych w rzece Czarna). W momencie uruchomienia był największą hutą żelaza w Polsce.

Rok po zaprzestaniu jego aktywności, w 1968 roku przypadkowo został odkryty przez grupę studentów i pracowników Politechniki Śląskiej. Zakład wywarł na nich tak duże wrażenie, że część z nich zobowiązała się, by doprowadzić zakład do dawnej świetności.

Zakład udało się objąć dozorem konserwatorskim i od 1970 roku co roku na wakacje przyjeżdżali do niego studenci z pracownikami PŚ i odnawiali hutę. W działaniach wzięło udział 60 pracowników i ponad 1300 studentów! Jako zabytkowy Zakład Hutniczy został utworzony w 2005 roku.

Historia zabytkowego zespołu zakładu przemysłowego w Maleńcu ma silny związek z rozwojem górnictwa i hutnictwa rud żelaza na terenie Zagłębia Staropolskiego.

Do początków XX wieku region był jednym z najważniejszych obszarów skoncentrowanej działalności przemysłowej na ziemiach polskich. W czasie Powstania Styczniowego zarządzający fabryką bracia zorganizowali konspiracyjną produkcję broni dla powstańców.

W kompleksie można zwiedzać dawne maszyny, organizowane są często różne atrakcje, np. zwiedzanie z przewodnikiem, uruchamianie maszyn, organizowane są lekcje tematyczne, można też zanocować (w pokoju, rozbić namiot lub spać w kamperze). Na stronie (link tutaj) można znaleźć bardzo dużo szczegółowych informacji dotyczących obiektu. Huta znajduje się na Szlaku Zabytków Techniki województwa świętokrzyskiego. Na terenie obiektu organizowane są też różne wydarzenia bartnicze.

JEŚLI POST CI SIĘ PODOBA LUB UWAŻASZ, ŻE MOŻE KOGOŚ ZAINSPIROWAĆ, BĘDZIE MI MIŁO, GDY GO UDOSTĘPNISZ LUB POLUBISZ:)

Maroko – gotowy, różnorodny plan podróży w kilku wariantach (od 9 do 32 dni)

Maroko jest dużym krajem i nie jest możliwe zwiedzić go w całości w tydzień lub dwa. Plan podróży ułożyłam tak, by był jak najbardziej różnorodny. Siłą rzeczy musiałam pominąć część atrakcji, jak np. ocean czy region Sahary Zachodniej.

Do Maroko można dostać się samolotem (w okresie jesień-zima bezpośrednie loty do Agadiru czy Marrakeszu) lub cały rok z przesiadką, najlepiej w Hiszpanii. Można też dostać się promem z Hiszpanii do Tangeru lub kilku innych miast. Można płynąć z własnym autem lub bez. Opcji jest wiele. Ja płynęłam promem z hiszpańskiej Tarify do Tangeru bez auta. Prom płynie godzinę. W Maroku trzeba przesunąć zegarek o godzinę.

Tanger – 1-2 dni (plus wariant dodatkowy Wybrzeże Morza i Góry Rif – około 5-6 dni)

Tanger to takie wrota do Maroka od północy. Jest najbardziej europejskim miastem z całego Maroka i widać gołym okiem, że Tanger mocno się rozbudowuje i rozwija. Czuć w nim delikatnie marokański klimat, ale to tylko mała zajawka tego, co będzie potem. Zobaczyć sam Tanger i nic więcej to jakby nie zobaczyć w Maroku nic. W Tangerze można zostać na dzień i noc lub jechać dalej. Ja zdecydowałam się dalej na podróż koleją i uważam to za dobry wybór. Inna opcja jest taka, że można wynająć tu auto i objechać wybrzeże Morza Śródziemnego (Tetuan, niebieski Szafszawan, plus Góry Rif aż do granicy z Algierią, Kanion Wadi Zakzal, Park Narodowy Tazakka). I oddać auto w Fes.

Fez – 2-3 dni

Do Fez dotarliśmy pociągiem z Tangeru. Kupuje się jeden bilet z przesiadką w Kenitrze. Najpierw jedziemy szybkim pociągiem (Bullet train, ponad 300 km/h), a później express train czyli czymś w stylu naszego PKP.  Link do stronki tutaj, jednak polecam kupować bilety w kasie, bo jest znacznie taniej niż przez Internet.

Bullet train

Maroko jest tak fantastyczne, oferuje tak dużo, że dwie noce w Fez to jak dla mnie wystarczająca ilość i wolałam przeznaczyć pozostały czas na inne atrakcje. Fez po Tangerze to takie zderzenie z inną rzeczywistością. Fez jest stosunkowo mało turystycznym miastem, jeśli porównamy go z Marrakeszem. Na ulicach widać głównie muzułmanów, miasto żyje swoim życiem, a turyści są jakby przy okazji. Dzięki temu można podejrzeć i delektować się prawdziwym marokańskim życiem. Tu jadłam fantastyczną pierwszą kolację. Jeśli interesują Was zakupy to warto tutaj coś upatrzeć, na przykład skóry, z których Fez słynie. Można również zacząć podróż od tego miejsca, przylatując samolotem do Fez.

Meknes i Vollubilis – 1-2 dni

Tu już zaczynaliśmy tripa autem, które wypożyczyliśmy na lotnisku w Fes.  Gdybym miała z czegoś w tej podróży zrezygnować to właśnie z Volubillis. Vollubilis to stanowisko archeologiczne, pozostałość po czasach panowania Rzymian. Niewątpliwie robi wrażenie to, że aż tak daleko macki rzymskie były wyciągnięte, jednak po zwiedzaniu Rzymu, Aten czy nawet Doliny Świątyń na Sycylii plus w zderzeniu z dużym marokańskim upałem było ono męczące i nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia.

Meknes, natomiast, to dawne miasto sułtańskie. Warte zobaczenia, super dużo czasu na nie nie potrzeba. Na zakupy też można tu ruszyć. Będzie taniej niż w Marrakeszu.

Atlas Średni – 1 – 2 dni

Źródła Wadi Umm ar-Rabi

To ciekawe miejsce, bardzo lokalne. Źródła jednej z najdłuższych rzek w Maroku, dużo biwakujących lokalsów, dużo „restauracyjek”, a raczej wiat usytułowanych wzdłuż około 40 małych wodospadzików, w których można się rozłożyć i zjeść zamówione jedzenie. Cień oprócz wiat dają drzewka figowe. Bardzo klimatyczne miejsce.

Później można odwiedzić jeszcze jezioro Aquelman Azegza. My popatrzyliśmy tylko z oddali. Następnie proponuję pojechać drogą przez Khenifrę, a później drogą na Ait Mouli i dalej trzymać się drogi N13. Nam tutaj google maps zafundował  offroad, który zabrał sporo czasu. Nie polecam, zwłaszcza zwykłą małą osobówką.

Dalej mieliśmy nocleg w  miasteczku Midelt. I to dobra opcja na skromny nocleg. Generalnie po drodze jest trochę możliwości noclegowych, więc coś powinniście znaleźć. My szukaliśmy w drodze, w ostatniej chwili, więc nie mam tu jakiejś specjalnej rekomendacji. W Midelt można z zewnątrz zobaczyć przepiękny meczet.

Midelt

Sahara i Oazy – 1 dzień

Kolejnego dnia trzymamy się cały czas drogi N13. Zaczyna się już mocno pustynny klimat.

Po drodze mijamy spektakularny wąwóz Wadi Ziz (Gorges de Ziz). Warto też zatrzymać się w wybranych ksarach czyli ufortyfikowanych wioskach, przy których też są kasby czyli ufortyfikowane budynki z czterema wieżyczkami. Więcej o nich tu. Obecnie kasby często dostosowane są do warunków turystycznych (można je zwiedzać albo w nich nocować).

Niesamowitym jest oglądanie oaz ukrytych w dolinach rzek. Oaz, w których rosną setki palm daktylowych, będących nieocenionym źródłem dochodu dla okolicznych mieszkańców.  

Kolejnym fajnym miasteczkiem jest Arfud. Stąd dużo osób wyrusza na jednodniowe wycieczki na pustynię. Tu odbijamy na drogę R702 i jedziemy w kierunku Erg Chebbi.

Camp na Saharze – 1 – 2 dni

Według mnie w pustynnym campie najlepiej spędzić dwie noce. Pustynia zmienia wygląd zależnie od pory dnia, dodatkowo przy dwóch noclegach macie możliwość skorzystania z różnych atrakcji (wschód lub zachód słońca na wielbłądach lub na nogach własnych, buggy, quady, jazda na desce). Jeśli macie mało czasu to jedźcie chociaż na jedną noc. To niesamowite uczucie zasnąć i obudzić się na piaszczystych wydmach największej suchej pustyni świata, jaką jest Sahara.

Warzazat, Oazy południowe i wąwozy – 1 – 5 dni

Tę trasę można pokonać w kilka godzin, nic nie zwiedzając lub zwiedzając niewiele, ale można podzielić ją na kilka dni, by zobaczyć i przeżyć więcej. W drodze powrotnej warto trzymać się drogi N13 i zacząć od największego w okolicy targu wiejskiego w Rissani. Nasz plan ze względów zdrowotnych musiał zostać zmodyfikowany i z tej atrakcji zrezygnowaliśmy.

Dalej jedziemy do Arfud drogą N13 i dalej drogą R702, by dotrzeć do N10, której trzymamy się tym razem.

Wąwóz Todra (Todra Gorge)

Niesamowity wąwóz ze strzelistymi skałami. Jednak z naszego planu wypadł, szkoda, ale bywa i tak.

Wąwóz Dades (Gorges du Dades)

To kolejny wąwóz, będący częstym celem wypraw turystów, który my musieliśmy odpuścić. Tu warto zrobić trekking i zostać na noc.

Dolina róż (Vall. Des roses)

To atrakcja na maj, kiedy kwitnie damasceńska róża. My byliśmy właśnie w maju czyli idealnym momencie, ale zdrowie nie wybiera, więc to też wypadło z listy. Widziałam takie plantacje róży damasceńskiej w Bułgarii i warto je zobaczyć.

Skoura

To całkiem spory ksar, który z drogi wyglądał olśniewająco, wyraźnie widać ulokowany w oazie ksar z rdzawo pomarańczowego budulca, z pięknymi kasbami.  Można go zwiedzać na pieszo lub na osiołkach. W Skourze znajdziecie całkiem fajne opcje noclegowe. Więc tu też można przenocować.

Kasba Amridil

Tuż obok Skoury jest rewelacyjna kasba, którą można za bardzo niewielkie pieniądze zwiedzić z przewodnikiem. Nam nie starczyło na nią czasu.

Studio Filmowe Atlas

Ja szykując mój plan dość szybko odrzuciłam studio, ze względu na to, że nie starczyłoby nam na nie czasu i nie było wystarczająco priorytetowe, choć ponoć warto je zobaczyć. Kręcono w nim wiele znanych filmów, jak Gra o tron, Gladiator, Kleopatrę czy Top Gear. Podobno na studio warto przeznaczyć cały dzień.

W okolicy mogę Wam polecić rewelacyjny nocleg (tylko dla dorosłych), Maison D’hotes Tigminou. Idealne miejsce na odpoczynek. Nawet na dłużej niż jedną noc.

Ajt Bin Haddu

To ksar, wpisany na listę UNESCO. Polecany wszędzie jako must visit, mnie zawiódł. Jest mocno turystyczny, mimo że mieszka w nim tylko 6 rodzin. Miasteczko całe jest oblepione straganami. To jedyne miejsce, w którym zostaliśmy jawnie oszukani. Wejście do miasteczka jest bezpłatne (przez most). Natomiast, gdy wejdziecie przez wyschniętą rzekę wita Was „miły” pan oczekujący 20 MAD za wejście do „muzeum” czyli do jego domu, przy okazji kłamiący, że jest to jedyne wejście do miasteczka. Nie jest to prawdą. A szkoda, bo gdyby pan nas nie oszukał na głupie 40 dirhamów to prawdopodobnie skusilibyśmy się na przewodnika i odbiór miasteczka mógłby być lepszy. W miasteczku także kręcono Grę o tron.

Przełęcz Tizi n’Tichka

Jeśli czas już Was goni jedźcie od razu na przełęcz czyli drogą N9 w kierunku Marrakeszu. Jeszcze niedawno droga ta uchodziła za najniebezpieczniejszą drogę w Afryce i nie ukrywam, że z tego powodu się jej obawiałam, jednak kusiła ładnymi widokami. Teraz nie ma się czego bać, droga jest zrobiona na nowo, jeszcze gdzieniegdzie jedzie się przez plac budowy, ale naprawdę jest super, widoki są malownicze, więc rekompensują niedogodnienia. Jest kręta, pnie się raz do dołu, raz do góry, jak to droga przez przełęcz, ale są co jakiś czas trzy pasy, więc można wyprzedzić wolniejsze samochody, jest dobra nawierzchnia, a widoki wbijają w fotel. Momentami jedzie się starymi odcinkami trasy, ale nie nastręczają one trudności. Natomiast gdy przyjrzycie się starym, już nieczynnym fragmentom drogi, to wygląda to naprawdę zatrważająco: wąsko, fatalna nawierzchnia, czasem szuter, brak zabezpieczeń nad przepaścią. Przełęcz wznosi się na 2260 metrów i jest najwyższą w Maroku.

Alternatywna, lepsza propozycja – droga P1506

Ja natomiast bardziej rekomenduję upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i z Ajt Bin Haddu pojechać drogą P1506. Droga częściowo jest zmodernizowana (nowy, dobry asfalt), częściowo jest dość wąsko. Droga wiedzie wzdłuż rzeczki Asif Ounila, która momentami płynie w głębokim wąwozie, a momentami można w niej stopy zamoczyć. Po drodze mijamy wiele małych ksarów, schowanych przed okiem wszędobylskich turystów. Tu zajeżdżają nieliczni. Dzięki temu jest bardziej naturalnie, lokalnie, pięknie. Rdzawo pomarańczowe ksary wciśnięte w ściany wysokich równie pomarańczowych wąwozów zachwycają i zadziwiają. Jest niesamowicie pięknie.

Kasba Telouet (Talwat)

Droga  P1506 zaprowadzi Was do kazby rodu Al-Glawich. Wejście kosztuje tylko 20 dirhamów, natomiast proponuję wziąć opcję oprowadzenia z przewodnikiem. Jest to dużo droższa opcja, ale warto skorzystać. My trafiliśmy na cudownego przewodnika, który mówił 6 językami! Kazba powstała w genialnym miejscu na trasie karawan z Sahary do Marrakeszu. Kazba i liczne okoliczne ziemie należały do paszy czyli księcia Marrakeszu, który był dyktatorem i tyranem mającym 65 żon! Na terenie kazby do 1956 roku mieszkali i pracowali niewolnicy (dopiero wówczas, gdy Maroko wyzwoliło się spod protektoratu Francji, zniesiono w Maroku niewolnictwo). Pasza posiadał około 300 niewolników. Nasz przewodnik to potomek jedynych z nich. Pasza w 1912 roku zdradził sułtana przechodząc na stronę francuską, dlatego po jego śmierci jego rodzinę wygnano i przestano inwestować w kazbę. Kazba nie jest w dobrym stanie, natomiast kilka pomieszczeń robi ogromne wrażenie.

Z kazby jedźcie już na przełęcz. Na trasie znajdziecie wiele punktów, w których można zjeść tadżin lub kupić produkty od lokalnych Berberów. Polecam. Żyje się tu biednie i tylko turystyka daje przychód.

Trekking w Atlasie Wysokim – np. Dżabal Toubkal – 2-3 dni

Aby zdobyć najwyższy szczyt Afryki Północnej, który ma 4167 m.n.p.m. warto udać się do miasteczka Imlil i stamtąd wynająć przewodnika. Ponieważ Toubkal jest czterotysięcznikiem wymagana jest aklimatyzacja ze względu na chorobę wysokościową. Tuż przed ostatnią prostą są dwa schroniska, w których można spać. My zrezygnowaliśmy z trekkingu, ale wydaje mi się to być dobrą opcją dla górskich piechurów.

Marrakesz – 2 – 3 dni

W Marrakeszu najlepiej od razu oddać auto na lotnisku. Jeżdżenie samochodem po Marrakeszu jest wymagające. Nie jest niemożliwe, ale trzeba mieć oczy dookoła głowy i dostosować się do panujących w nim warunków drogowych. Marrakesz jest mocno turystyczny. Bez problemu znajdziecie kawiarnie, restauracje typowo pod turystę. Jeśli przylecicie do Marrakeszu to stąd też można zacząć traskę i wykonać ją w odwrotnej kolejności niż ja proponuję. Taka opcja może dać łagodniejsze zanurzenie się w Maroko. Gdy zaczynacie od Fezu, jest od razu duża zmiana kulturowa. Ja akurat lubię od razu. Dla mnie Marrakesz jest trochę zbyt turystyczny, ale i tak uważam, że warto go zobaczyć.

Casablanka – 1 – 2 dni

Do Casablanki pojechaliśmy już pociągiem. Niecałe dwie i pół godzinki pociągiem ekspresowym. Casablanka to totalny przekrój: od jednego z największych na świecie meczetów, nowoczesnych budynków, przez dużą część miasta w stylu Art Deco, totalnie biedną Starą Medinę wypełnioną sukami, na których sprzedaje się wszystko, w tym żywe kurczaki, które zaraz trafiają pod tasak czy dzielnicę biedną jak slumsy tuż obok meczetu. W całym Maroku widać wyraźnie dysproporcje finansowe, ale tu odczułam je najbardziej. Wychodzisz z wielkiego, wystawnego meczetu i trafiasz wprost do tak biednej dzielnicy, że aż trudno uwierzyć, iż ludzie w niej mieszkają.

Tanger – 1 dzień

U nas to tylko powrót z Casablanki Bullet Trainem czyli tym najszybszym pociągiem. I wejście na prom do Hiszpanii.

Tak jak napisałam we wstępie, z planu można wykroić tylko kawałek dla siebie. Udanego Maroka!

JEŚLI POST CI SIĘ PODOBA LUB UWAŻASZ, ŻE MOŻE KOGOŚ ZAINSPIROWAĆ, BĘDZIE MI MIŁO, GDY GO UDOSTĘPNISZ LUB POLUBISZ:)

Lipcowe Tatry

Rzadko jeżdżę w szczycie sezonu w miejsca turystyczne. Teraz jednak pojechaliśmy w samym środeczku lipca w Tatry do ukochanych Kalatówek. Jako, że dotarliśmy do Zakopanego późno, podrzuciliśmy jedynie samochód na parking i pieszo udaliśmy się do Kuźnic, a stamtąd standardową drogą z kocimi łbami do Kalatówek. Z Kuźnic do Kalatówek idzie się około 35 minut.

Następnego dnia ruszyliśmy niebieskim szlakiem do sielskiej Hali Kondratowej (tu jest malutkie schronisko), a dalej zielonym do Przełęczy pod Kopą Kondracką.

Uwielbiam ten płaski fragment szlaku na Hali Kondratowej, gdzie z każdej strony otaczają Cię Tatry. Pogoda była idealna, więc wszystkie szczyty widać było doskonale.

Dalej podejście jest dość strome, ale widoki przepiękne.

Przełęcz ma 1863 m.n.p.m. i tu już wieje niezależnie od pogody.

Dalej ruszyliśmy czerwonym szlakiem na Kasprowy Wierch. Lubię ten fragment szlaku. 

Idzie się granią, raz w górę, raz w dół. Czasem trzeba trochę poskakać po skałkach. Widoki są zniewalające. Kiedyś już pisałam o tym szlaku tu.

Na Kasprowym, jak to na Kasprowym, masa ludzi. Na szczyt można wjechać kolejką. Koszt biletów w obie strony dla osoby dorosłej to 129 zł! Są dwie restauracje. Można się posilić. Trzy toalety damskie, kompletnie nie dają rady obsłużyć wszystkich.

Mieliśmy plan, by iść dalej, ale finalnie zrezygnowaliśmy i zeszliśmy zielonym szlakiem do Kuźnic i dalej do Kalatówek na nocleg. Zielony szlak jest przyjemną opcją wchodzenia lub schodzenia z Kasprowego Wierchu.

Następnego dnia już z całym majdanem (w sumie niewielkim, ale jednak) ruszyliśmy czarnym szlakiem czyli Ścieżką nad Reglami. Bardzo lubię ten szlak. Jest bardzo malowniczy. Pod koniec można zdecydować, czy chce się iść szlakiem do Doliny Strążyskiej czy żółtym Doliną Białego. Tym razem poszliśmy Doliną Białego. Dolina Białego to dobra opcja na spacer dla osób z dziećmi lub osób, które nie mogą lub nie chcą chodzić po górach. Trasa i sama dolina jest ładna, niezbyt wymagająca.

Czy Tatry w lipcu do dobry pomysł? Umiarkowanie. Na pewno szansa na ładną pogodę jest większa niż w innych miesiącach. Nam dopisała wybornie. Jednak należy pamiętać, że lato i wysokie temperatury to też okoliczność sprzyjająca burzom. Jest ładnie, ale w Tatrach zawsze jest ładnie, więc to wątpliwy argument (dla mnie w każdych górach najładniej jest jesienią). Jest dużo ludzi. To argument zdecydowanie na minus. Zdecydujcie sami, czy to dla Was dobry czas.  

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Estoński Skansen w okolicach Tallina – Eesti Vabaöhumuuseum

Położony na przedmieściach Tallina skansen jest absolutną perełką. Jestem wielką miłośniczką skansenów i widziałam ich już mnóstwo. Ten wskakuje wysoko do rankingu, tuż koło węgierskiego Szentendre.

Skansen ulokował się na dużym, zalesionym terenie nad samym morzem. Mały mankament stanowi tylko to, że patrząc na morze widzimy port i współczesne zabudowania, co nie pasuje do całości, ale to tylko mały minus.

W skansenie można poznać architekturę charakterystyczną dla różnych regionów Estonii, z uwzględnieniem różnych statusów materialnych na przestrzeni stuleci: domy wiejskie, miejskie, dworki, zabudowania gospodarcze, letnie kuchnie czy kuchnie połączone z saunami!

Na terenie skansenu odbywają się rozmaite imprezy. Można wchodzić praktycznie do wszystkich domów. Podczas naszej sierpniowej wizyty w praktycznie każdej zagrodzie siedziała osoba ubrana charakterystycznie dla danego okresu, wykonująca prace również charakterystyczne dla danego miejsca. Można zobaczyć typowe obrządki: śluby, przygotowanie do pochówku, etc.

Willa w szwajcarskim stylu

W skansenie jest wiele tablic informacyjnych, filmów, materiałów interaktywnych angażujących małych i dużych turystów.

Niesamowitym miejscem jest kolonialny sklep zbudowany w 1914 roku, a w skansenie urządzony na wzór sklepu z 1938 roku. Wybrano ten rocznik z tego względu, iż był to czas wzrostu gospodarczego Estonii, a także dobrobytu tego konkretnego sklepu. Niezwykłe jest to, że w sklepie można zrobić zakupy! Można kupić ciasteczka, cukierki na wagę lub w paczuszkach zapakowanych na wzór tych z lat 30-tych. Woda czy inne napoje mają etykietki jak za dawnych lat. Można kupić emaliowane kubki, ręczne młynki i mnóstwo innych rzeczy. Miejsce, które momentalnie przenosi Cię do lat 30-tych ubiegłego wieku. Nawet czytnik na karty i kasa są sprytnie ukryte, by nie psuć klimatu. Ekspedientka mówi po angielsku, co jest raczej normą w Estonii.

Sklepik

Wiejskie sklepy w Estonii powstały dopiero w drugiej połowie XIX wieku. W tym czasie znacząco wzrosła populacja ludzi zamieszkujących wsie. Sklepy otwierano przede wszystkim przy głównych drogach, blisko kościołów, pubów czy centrów, w których skupiało się życie lokalnych społeczności.

Wnętrze domu rybaka znad Jeziora Pejpus

W skansenie są też domy rosyjskich emigrantów znad Jeziora Pejpus (zdjęcie tytułowe – dom rybaka prawdopodobnie z 1863 roku), kilka wiatraków, mnóstwo zagród, ale to, co na mnie zrobiło największe wrażenie poza sklepem to dawny kołchoz czyli budynek z lat 60-tych, w którym urządzono cztery mieszkania ukazujące codzienne życie na wzór lat 60-tych, końcówki 70-tych (chyba 1978), jedno z roku 1993 (ukazanie lat 90-tych) i z 2010-tych, gdzie mieszkanie było odwzorowane na 2014 rok. Każde mieszkanie ma ten sam rozkład, a wyraźnie widać, jak na przestrzeni lat zmieniał się ich standard. Począwszy od największej biedy, pustych ścian, braku firanek, zasłonek,  żyrandoli, jakichkolwiek ozdób, papieru toaletowego, a nawet pustych garnków i spiżarki.

Poprzez lata 70-te, gdzie przedmiotów było już więcej, pokój dziecięcy coraz bardziej wyposażony, na ścianach plakaty The Beatles, meblościanka w dużym pokoju, telewizor, w spiżarce przetwory, w łazience bojler, w którym grzano wodę węglem, w kibelku papier toaletowy.

W mieszkaniu z 1993 roku spotykamy, nie można ująć tego inaczej, ale totalny syf. Widać wyraźnie zalew rzeczy z zachodu. Mnóstwo ciuchów w wielkim nieładzie, puszek, w kuchni wszystko porozwalane, mnóstwo resztek zaschniętego jedzenia.

Mieszkanie z 2014 roku to już zupełnie współczesne mieszkanie.

Nawet jest mały polski akcent. Szukajcie, a znajdziecie😉

Bardzo dokładnie odwzorowano radziecką rzeczywistość. Na przystanku obok kołchozu czeka zielony autobus. W piwnicach urządzono kilka piwnic oraz wystawę.

Na tyłach stoi budynek gospodarczy, w którym jest nawet sauna i pralnia. Co ciekawe, sauny były nawet w biednych domach już kilkaset lat temu. Zazwyczaj połączone z kuchnią.

W skansenie jest też restauracja, urządzona klimatycznie i karmiąca dobrze, a jak na skansen to nawet bardzo dobrze! Ceny przystępne. Bardzo polecam.

Link do strony skansenu tu.

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)