Thaisty – modnie, ale zdecydowanie za mało ostro

Do Thaisty wybrałam się ze znajomymi. Był niedzielny wieczór. Na zewnątrz chłód, wiatr, taka typowa słota, a w środku zapach Tajlandii, w wydaniu tym „czystszym”, bez spalin i ulicznego jedzenia. Nie twierdzę, że lepszym, gdyż ten uliczny klimat stanowi jak dla mnie niepowtarzalny urok Azji, o czym pisałam tu. No, ale cóż. Odtworzyć wszystkiego się nie da, a i Tajlandia ma swoje „czyste, ładne, schludne oblicze”.

Wystrój bardzo przyjemny. Pomimo niedzielnego wieczoru w środku tłum gości. Jeśli nie masz rezerwacji, na stolik trzeba poczekać. My szczęśliwie mieliśmy zarezerwowany stolik, w fajnym miejscu, bo przy wielkiej szybie, za którą można podglądać pracę kucharzy. Wystrój jest nowoczesny i zarazem elegancki, ale nie ma w tym przesady. Drewniane stoły i ściany z drewnianą belką nadają wnętrzu bardzo miły klimat. Obsługa profesjonalna.

Ale przejdźmy do meritum czyli do jedzenia. Tradycyjnie zamawiam zielone curry z kurczakiem, fasolą i bakłażanem (36 zł). Jest ładnie podane, jak wszystko z resztą. Smakuje dobrze, choć jest dość gęste, no i zdecydowanie zbyt mało ostre. Ponadto po dłuższym jedzeniu jak dla mnie zbyt wyraźnie wybija się smak sosu rybnego. Ryż, który ciekawie wygląda na brzegu talerza w małej łódeczce, jest ni to  sypki ni to kleisty.

Green curry

Zamawiamy też Matsaman Curry (41 zł) – jeden z naszych zachwytów jedzeniowych w Tajlandii. Tu z fioletowym ziemniakiem, nasionami lotosu, orzechami i domowym plackiem roti z wołowiną. Samo Matsaman curry jest dobre, o podobnej konsystencji do mojego zielonego curry, wołowina delikatna, dobra. Niestety przy dłuższym jedzeniu wydaje się być za słodkie. No i nie jest wystarczająco ostre. Co mnie najbardziej dziwi? Placki roti, którymi obłożony jest talerz. Nie spotkałam się z tym w Tajlandii, aczkolwiek czytałam, że roti na słodko z bananem jada się na śniadanie, na słono z curry, więc może… Tym niemniej nie przemówiły one do mnie. Były tłustawe i grubo pokrojone. Właściciel tego dania rzadko co zostawia na talerzu, a tym razem placuszki zostały.

Matsaman curry

Ponieważ było nas więcej miałam okazję spróbować większej ilości dań. Zupa Tom Kha (21 zł) tutaj z kurczakiem, trawą cytrynową, liśćmi limonki, galangalem, boczniakami, pomidorem, mlekiem kokosowym i kolendrą. Zupy Tom Kha ogólnie nie lubię, nie przemawia do mnie połączenie słodko-słono-kwaśnego smaku. Ta również taka była (czyli tak naprawdę zgodnie ze sztuką). Boczniaki to spolszczona jej wersja, ale akurat ten grzybek jest trafionym substytutem. Najbardziej zadziwia jej kremowa konsystencja. W Tajlandii spotykałam się tylko z rzadką Tom Kha. Ta taka nie była. Ci, co ją lubią, chwalili.

Tom Kha

Pad Thai to kolejna potrawa, za którą nie przepadam. Niezależnie od miejsca, w którym jest podawana. Tutaj z tofu, jajkiem, kiełkami mung, kolendrą, w wersji z krewetkami (37 zł). Wydawał się być smaczny.

Pad Thai

Pyszna była pierś z kaczki (45 zł), pokrojona w grubsze plasterki w sosie na bazie czerwonej pasty curry z ananasem, mleczkiem kokosowym, tajską bazylią i winogronami. Rewelacyjna! Co prawda, dwie papryczki koło niej w menu sugerują chyba ostrość, ja tej ostrości nie wyczułam swymi kubkami smakowymi.

Kaczka z czerwoną pastą curry

Kolejne zamówione przez nas danie to smażony ryż jaśminowy z krewetkami, owocami liczi, orzechami nerkowca i jajkiem (39 zł). Tego nie próbowałam, ale według osoby, która je jadła „krewetki były pyszne, a ryż dobrze doprawiony”.

Smażony ryż

Na deser zamówiłam Mango Sticky Rice (19 zł), które niesamowicie mnie rozczarowało. Spora kupka brązowego kleistego ryżu ze zbyt wyraźnie wyczuwalnym mlekiem kokosowym, do tego ociupinka mango polana białym sosikiem. Nie przypominało to Mango Sticky Rice, w którym zakochałam się w Tajlandii. Co trzeba mu przyznać, to walory wizualne.

Mango Sticky Rice

Zastanawia mnie fenomen tego miejsca i kilku mu podobnych. Jedzenie jest dobre, ale powiedziałabym, że nie nadzwyczajne, a mimo to jest pełno ludzi, bo to miejsce, w którym „się bywa”. W sumie nie przepadam za takimi miejscami. Wolę raczej zjeść bardzo dobrze, a niekoniecznie płacić za modny lokal. Thaisty to niewątpliwie fajne miejsce na wieczór ze znajomymi. Można zjeść, napić się wina i pogadać. Jednak ceny nie są adekwatne do serwowanego jedzenia. Raczej są odzwierciedleniem lokalizacji, bądź co bądź, bardzo dobrej (centrum Warszawy, kilka kroków od metra Ratusz Arsenał). Kuchnia tajska to kuchnia pikantna. Ta taka nie jest. Mimo to myślę, że warto wpaść do Thaisty i zweryfikować.

Kontakt:

Warszawa, Plac Bankowy 4

Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)

Leave A Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.