Plan był taki: po trzech dniach aklimatyzacji w Bangkoku, o czym pisałam tu i tu lecimy do Phnom Penh czyli stolicy Kambodży, która od wschodu bezpośrednio sąsiaduje z Tajlandią. Tam spędzamy dwa dni. Zwiedzamy m.in. muzeum ludobójstwa Tuol Sleng, w którym za czasu reżimu Czerwonych Khmerów w latach 70-tych XX wieku przetrzymywano 17 tyś ludzi. Następnie mieliśmy przeprawić się wodolotem przez Tonle Sap (czyli największe jezioro słodkowodne na Półwyspie Indochińskim) do Siem Reap, tam spędzić 4 noce i obowiązkowo zwiedzić słynne Angkor Wat.
Jezioro jest nietypowe z kilku powodów. Po pierwsze jest wielkie. Po drugie stan wody jest bardzo zmienny, w zależności od pory roku. Powierzchnia waha się od ok. 2,5 tys. w porze suchej do ok. 15 tys. km² w porze deszczowej. Głębokość też jest zmienna, bo od 20 cm do 14 m. Jezioro jest połączone przez rzekę Tônlé Sab z Mekongiem. Po trzecie, znajdują się na nim pływające wsie rybackie i wiele osiedli na palach, które również w trakcie tej podróży mieliśmy zwiedzić. Po czwarte, po rozpoczęciu pory deszczowej rzeka Tônlé Sab zmienia kierunek biegu i zaczyna płynąć wstecz. Wówczas zasysa spiętrzone wody Mekongu. W tym czasie poziom wody jeziora gwałtownie się podnosi.
Jednak… niestety, jak to z planami bywa, nie zawsze uda się je zrealizować. Tak było i tym razem. W wyniku różnych nieprzewidzianych okoliczności nie polecieliśmy do Phnom Penh. Może i lepiej, gdyż z powodu wyjątkowej suszy obejmującej Tajlandię, Wietnam i Kambodżę, droga wodna z Phnom do Siem była i tak niemożliwa. Poziom wody w jeziorze był tak niski, że raczej można było przemierzać je na piechotę niż wodolotem. Jednak, jeśli będziecie w okolicach wtedy, kiedy jezioro Tonle Sap ma wyższy poziom, myślę, że warto pokusić się o taki rejs.
Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Siem Reap dzień wcześniej i odpuścimy sobie Phnom Penh. Siem jest o 200 km bliżej Bangkoku niż Phnom. No i pojawił się dylemat pt. jak się tam dostać. Generalnie polecaną we wszystkich przewodnikach i na blogach najlepszą opcją jest samolot. Niestety zakup nowych biletów kosztowałby sporo. Z drugiej strony jest najbezpieczniej, najszybciej i najwygodniej. Wizę załatwiasz na lotnisku i nie ma z tym żadnego problemu. Druga opcja to pociąg. W necie odradzany, bo brak klimatyzacji i długo jedzie, aczkolwiek widoki podobno są niesamowite i nie musisz przechodzić na piechotę granicy, jak to ma miejsce w przypadku przejścia „drogą”. Kolejna opcja to autokar lub bus. W sieci odradzany również, bo korupcja na granicy, bo może być niebezpiecznie, bo po drodze często się zatrzymuje, bo zdarza się, że trzeba wysiąść na granicy i czekać wiele godzin, a granicę i tak trzeba przekraczać piechotą, by później przesiąść się do innego busa. Problem polega na tym, że nie da się wsiąść do autobusu w Bangkoku i wysiąść w Siem Reap, dlatego że granicę zawsze trzeba przekraczać na piechotę i następnie wsiadać do innego busa. W Internecie opisy dotyczące przejścia granicznego to istna Sodoma i Gomora. Nasz niepokój dotyczył zawirowań na granicy, a także tego, że według opisów w Internecie busy często zostawiają pasażerów na rogatkach Siem Reap i dalej trzeba radzić sobie samemu. Czyli brać taksówkę lub tuk tuka do hotelu, co wymaga dodatkowych kosztów. Zatem wybraliśmy jeszcze inny środek lokomocji, mianowicie… taksówkę!
Taksówki w Bangkoku są tanie. Udało nam się dogadać z kierowcą, że zawiezie nas do granicy za 2500 Bhatów czyli wówczas ok. 275 zł.
Naczytaliśmy się dużo o procedurze przekraczania granicy. O tym, że wizę najlepiej wyrobić przez Internet, by uniknąć naganiaczy, którzy za dodatkową opłatą polecają jej zakup przed granicą. O tym, że już w drodze do przejścia „atakują” ludzie, którzy również za dodatkową opłatą załatwiają szybsze przejście przez granicę, itd., itd. Przygotowaliśmy się bardzo sumiennie, a okazało się, że nasza podróż przebiegła bardzo sprawnie, bo od wyjścia z mieszkania w Bangkoku do dostania się do hotelu zajęła nam 6 godzin, a przejechaliśmy ponad 400 km. Nasz uroczy tajski kierowca, pomimo że podczas jazdy cały czas obsługiwał dwa telefony, Internet i wysyłał wiadomości głosowe, jechał dość bezpiecznie, ale i dość szybko. Zawiózł nas do PoiPet, tłocznego i gwarnego miasteczka na granicy tajsko-kambodżańskiej. Można w nim zobaczyć codzienne życie granicznego miasta czyli mnóstwo handlarzy ciągnących wózki z różnymi towarami, sporo drobnych sprzedawców, dzieci w mundurkach szkolnych. Każdy się spieszy, każdy idzie w swoją stronę. Ma to swój ogromny urok. Granicę przekracza się na piechotę. Rzeczywiście ktoś proponuje wcześniejszy zakup wizy (przed granicą), ale wystarczy stanowczo odmówić lub jeśli namawiający są zbyt natarczywi skłamać, że już się wizę ma. Wizę najlepiej wyrobić przez Internet, jednak należy to zrobić najpóźniej kilka dni przed wyjazdem. Na granicy tajskiej zostawia się wypełnioną „Departure Card” jako informację, że Tajlandię opuściliśmy. Później idziemy dalej. Na granicy kambodżańskiej sprawdzenie paszportów i dostaje się do wypełnienia druczek. Po przekroczeniu granicy idziemy do białego budynku po wizę. U nas nie trwało to długo, aczkolwiek z opisów w Internecie wynikało, że może trwać nawet parę godzin. Wiza kosztuje 30 USD od osoby. Można również zapłacić w tajskich bathach. Trzeba mieć ze sobą zdjęcie. Kolejny etap to podróż przez Kambodżę. Czyli 150 km od PoiPet do Siem Reap. Opcje są różne. Można jechać busikiem albo taksówką. Koszty taksówki można spróbować podzielić z innymi spotkanymi turystami lub pokryć samemu. Nie można natomiast prowadzić samemu samochodu. W Kambodży nie obowiązuje żadne inne prawo jazdy niż kambodżańskie. W sumie nie ma, co się dziwić. Wystarczy popatrzeć, jak wygląda ruch uliczny w Kambodży.
Wracając do naszej podróży. Kierowca zawiózł nas pod sam hotel za 40 USD. Cena była niższa niż te opisane na stronach Internetowych. Aby uniknąć zostawienia nas na granicy miasta, umówiliśmy się z kierowcą, że zapłacimy dopiero, gdy będziemy pod hotelem. Tak też się stało. Znowu najszybszy kierowca na trasie to nasz. Droga do Siem Reap w bardzo dobrym stanie wbrew temu, o czym się naczytaliśmy w Internecie. Żadnych dziur, nierówności, choć zdarzają się odcinki w remoncie. Jest to również dobra okazja do poobserwowania życia toczącego się podczas zwykłego dnia w Kambodży. Dzięki takiej podróży można zobaczyć wiele niecodziennych dla Europejczyków obrazków, np. podróżujące dwie osoby na motorku, a pomiędzy nimi leżąca na plecach całkiem sporych rozmiarów… świnka.
Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)