W pierwszej części wpisu zabrałam Was na wycieczkę po stolicy czyli Fort de France, a także na road trip po południowej części wyspy. Teraz ruszamy na północ.
Półwysep Caravelle i dawna cukrownia Château Dubuc
Półwysep znajduje się mniej więcej na środku wyspy, nad Oceanem Atlantyckim. Przez półwysep można przejechać ciekawą, zalesioną, a także obsianą polami trzciny cukrowej drogą.
Generalnie polecam go, zwłaszcza na mały lub większy trekking. Z mapy wynika, że cała trasa zajmuje 3 ½ godziny. Mapki są przy parkingu.
My nie poszłyśmy. Szlak nie był odpowiedni na mamy kolanka. Koniecznie zabierzcie ze sobą wodę do picia.
Na końcu półwyspu jest stara, nieczynna cukrownia z XVIII wieku. Do niej można bez problemu szybko dojść. Samą cukrownię można także zwiedzić bez większego wysiłku. Wstęp dla osoby dorosłej 5€. Nie jestem do końca przekonana, czy warto. Jeśli nie możecie iść na trekking (bo na przykład jesteście z wózkiem), to ze względu na widoki warto zobaczyć cukrownię, a jeśli pójdziecie na trekking to cukrownię możecie odpuścić.
Jeśli przypłyniecie łódką to też jest to fajne miejsce do zatrzymania się na kotwicy.
Na półwyspie spałyśmy w hotelu Residence la Goelette – duży hotel, dobrze położony, z dobrą infrastrukturą, z basenami, ale cena nieadekwatna do jakości. Można go rozważyć, ale jak znajdziecie coś lepszego to bierzcie to lepsze.
Z folkloru lokalnego polecam zjeść kurczaka z rożna. Grille rozstawiane są przy drogach. Tak jak wcześniej pisałam, na Martynice tanio nie jest, a taki kurczak to szybka i ekonomiczna opcja.
Muzeum Banana
To kolejna atrakcja na naszej mapie. Z Château Dubuc to tylko 25 km, a aż 50 minut jazdy. Nie licząc postojów na nasycenie oka.
Muzeum banana polecam z całego serduszka! Tylu rodzajów bananów na raz nie widziałam nigdzie do tej pory!
Muzeum znajduje się w czynnej plantacji bananów. Trasa turystyczna niby duża nie jest, ale jakże ciekawa. Na początku mała wystawa, a później spacer przez ogród, na końcu tradycyjnie restauracja z deserami bananowymi.
W okolicy jest jeszcze Muzeum Rumu, ale my je umyślnie pominęłyśmy.
Bananki z Indonezji
W ogrodzie można zobaczyć także rosnące limonki, ananasy, kakaowce, chlebowca czy inne owoce.
Chlebowiec to roślina bardzo popularna na Karaibach, spotykana również w Azji Południowo-Wschodniej. Młody ma neutralny smak, dojrzały jest słodkawy, w związku z czym jest doskonałym uzupełnieniem posiłku i zamiennikiem, np. mięsa. Można robić z niego curry, panierować, robić przetwory, dodawać do deserów.
Point de Vue Bellevue – punkt widokowy
Dalej jechałyśmy w kierunku Grand’Rivère. Wybrałyśmy jedną z dróg przez lasy, by z góry móc podziwiać widoki. I był to dobry wybór.
Im bardziej na północ tym bardziej krajobraz wulkaniczny. Wszystko to za sprawą wulkanów, które znajdują się w tym regionie. Największy z nich, Mount Pelée, ma wysokość 1397 m.n.p.m. Wulkan wybucha rzadko, ale gwałtownie. 1902 rok był tragiczny w związku z jego erupcją. Na trekking po wulkanie zapewne też warto się wybrać.
Plaże zaczynają mieć coraz bardziej wulkaniczny wygląd, jak ta na tytułowym zdjęciu.
Północna część Martyniki zagrożona jest także tsunami. Domy są poczerniałe, często widać na nich czarny ślad, który wskazuje, że stały w wodzie.
Dalej na północ można dojechać tylko jedną drogą. Jest ona malownicza, ale aura zaczyna być coraz bardziej wilgotna i pochmurna.
Grand’Rivère
Miasteczko wysunięte najbardziej na północ na Martynice. Biedne, zagrożone tsunami, stosunkowo mało turystyczne. Dzięki temu można zobaczyć wolnopłynące życie miasteczka. I bardzo to polecam! Nocleg miałyśmy u Tante Arlette, w typowym kreolskim domku prowadzonym przez starszą, ale jakże dziarską panią.
Koniecznie pójdźcie nad ocean poczuć jego moc. W oddali majaczy Dominika, czyli kolejna wyspa, już nie należąca do Unii Europejskiej. Do miasteczka prowadzi tylko jedna droga D10, zakończona przejazdem jednokierunkowym mostkiem.
St.-Pierre
Miasteczko leżące u podnóża wulkanu przez setki lat stanowiło centrum wyspy. Do początku XX wieku określane mianem Paryża Antyli. W maju 1902 roku wszystko się zmieniło. Doszło wówczas do tragicznej erupcji wulkanu, w wyniku której lawa o temperaturze grubo ponad 1000°C zalała miasto, w którym zginęło 30000 mieszkańców. Zginęli wszyscy z wyjątkiem trzech osób, w tym marynarza osadzonego w więzieniu. Lawa spowodowała zagotowanie się morza w zatoce. Dramatyczne jest to, że straty w ludziach można było znacznie zminimalizować. Były zwiastuny – trzęsienia ziemi w kwietniu, erupcje drobnych oparów, ucieczka zwierząt. Ludzi można było ewakuować, ale były także wybory, które zaważyły na tym, że zbagatelizowano sygnały. W miasteczku można ponoć odwiedzić Muzeum Wulkanu, jednak w czasie naszej wizyty budynek z owym muzeum, był w potężnej renowacji. Dziś, pomimo, że od erupcji minęło blisko 120 lat widać, że miasto nie podźwignęło się z upadku. W samym centrum znajdziecie malutką halę targową.
Jardin de Balata czyli Ogrody Balata
Droga, która wiedzie od St.-Pierre do ogrodów Balata to kręta, zaskakująca droga przez dżunglę. Ogrody położone są zaledwie 11 km od Fort de France. O ogrodach bardzo dużo się naczytałam i miałam względem nich ogromne oczekiwania. I zawiodłam się nieco.
To była główna atrakcja, do której się wybierałyśmy na Martynice. Przypuszczam, że jeśli zwiedzałabym je na samym początku pobytu na wyspie, byłabym bardzo zadowolona. Jednak po tych wszystkich obłędnych widokach, które miałam nad oceanem, w tropikalnych lasach, gigantycznych paprociach, zwisających lianach, ogromnych pędach bambusowych, bananowcach rosnących na każdym skrawku ziemi, widzianych na poboczach dróg, u podnóża wulkanu, w muzeum banana, destylarni rumu, właściwie wszędzie, na każdym kroku, ta cała roślinność, choć piękna, zebrana do kupy w Ogrodach Balata, nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Niewątpliwie w ogrodzie można zobaczyć bardzo dużo cudnych kwiatów, krzewów czy owoców, można pochodzić po małpim gaju, i jeśli nie planujecie zwiedzać wyspy albo nie macie samochodu, albo wysiedliście z wycieczkowca to ogrody są dobrą opcją. Co ciekawe, ogród należy do prywatnego właściciela, który odziedziczył dom z ogrodem po swojej babci. W domu zrobił muzeum poświęcone jej pamięci, a ogrody udostępnił zwiedzającym (oczywiście za opłatą). Ciekawą atrakcją są koliberki, których jest tu całkiem sporo.
To była nasza ostatnia atrakcja na Martynice. Później już tylko wieczór i nocleg w Fort de France, a z rana rejs na dziewiczą Dominikę.
Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)