Songkran
13-15 kwietnia to początek tradycyjnego tajskiego roku kalendarzowego i zarazem najważniejsze święto roku. Ponieważ pierwsze trzy dni obchodów to święto państwowe, Tajowie mają wówczas wolne i większość z nich odwiedza swoje domy rodzinne lub wyjeżdża na urlopy. Ceny w miejscach turystycznych rosną kilkakrotnie. Święto przypomina nasz lany poniedziałek, tyle, że trwa kilka dni. Buddyjskie oblewanie oznacza wewnętrzne oczyszczanie.
Tajowie biegają po ulicach z wielkimi beczkami z wodą i oblewają przechodniów, jeżdżą samochodami, z których również oblewają siebie nawzajem wielkimi sikawkami, a niekiedy nawet oblewają się farbą.
W takiej scenerii wyruszyliśmy w podróż z Krabi do Narodowego Parku Khao Sok.
Jak dostać się do Khao Sok?
Generalnie do Khao Sok najlepiej dostać się z lotnisk Surat Thani lub Phuket. W naszym przypadku nie miało to sensu, gdyż podróżowaliśmy z Krabi i mieliśmy do przejechania jedynie 160 km. Mimo to podróż była długa, zajęła prawie cały dzień. Już przy wcześniejszym planowaniu wyjazdu zapowiadało się ciężko, gdyż ze względu na Songkran mieliśmy kłopot z zakupem biletów na busa.
Rano wyruszyliśmy łodzią z Railay Beach. Następnie około godziny czekaliśmy na busa. Upał, tłok, zamieszanie, nikt nie mówił po angielsku i generalnie nie wiedzieliśmy, kto ma nas zabrać, tylko jacyś rozgorączkowani Tajowie pokazywali na migi, żeby czekać. Więc czekaliśmy. W ciągłym pogotowiu. Gdy już ruszyliśmy busik zgarniał jeszcze innych turystów, co trochę trwało. W końcu zawiózł nas na coś w stylu dworca (choć to zbyt dużo powiedziane). Na tym dworcu, każdy wysiadający dostał nalepkę i kazano czekać. Oczywiście nie było żadnej informacji, jak długo czekać, etc. Dworzec to zwykłe zadaszenie. Przyjeżdżało mnóstwo ludzi, mnóstwo odjeżdżało, a my czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu przyjechał nasz busik, który zabrał nas do Khao Sok. Kierowca jechał hmmm… brawurowo. Po chwili jazdy zatrzymał się w miejscu „jedzeniowym” – nie wiem, jak to nazwać adekwatniej – chyba tylko po to, by ta niby restauracja mogła zarobić. Potem pojawiła się jeszcze lekka obawa, czy kierowca podwiezie nas pod hotel, czy tak jak wielu innych zostawi na głównej drodze. Mieliśmy farta. Odwiózł nas pod sam hotel.
Spaliśmy w Rock and Tree House Resort. Nie jestem stuprocentowo przekonana, czy polecać Wam ten nocleg, ale jest niezły. Domki wśród biegających małp, na skraju dżungli, owszem fajne. Wodospadziki na terenie też fajne, ale bardzo sztuczne. Blisko do wioski, w której jest dużo knajpek i miejsc, gdzie można kupić wycieczki i całkiem dobrze zjeść.
Khao Sok
Park Narodowy Khao Sok to miejsce niesamowite, gdyż to prawdziwa dżungla, porośnięta gęstym lasem deszczowym, który wznosi się ponad 1000 m.n.p.m.. Na obszarze 646km² żyje cała masa dzikich zwierząt. Ponoć można tam spotkać tygrysy, lamparty, słonie, niedźwiedzie malajskie, gibony, makaki i wiele, wiele innych gatunków zwierząt. Jest także ponad 200 gatunków ptaków i bardzo bogata flora, w tym bukietnica (raffelesia) czyli największy kwiat na świecie, zarazem pasożyt, który może ważyć nawet 10 kg, a jego zapach przypomina padlinę. Kwitnie od stycznia do marca. Na mapkach parku są informacje, gdzie można go znaleźć.
Moim pomysłem na Khao Sok był głównie rejs po jeziorze Chiaw Lan, a dla mojej drugiej połówki zwiedzanie jaskini. Ja za jaskiniami nie przepadam, jednak oferty wycieczek, które w Khao Sok można było znaleźć dotyczyły, albo kilkudniowych wypraw, na które nie mieliśmy czasu, albo obejmowały jednodniowe wypady typu rejs łodzią po jeziorze wraz ze zwiedzaniem jaskini. Zdecydowaliśmy się więc na to drugie rozwiązanie.
Jaskinia Nam Thalu
Po powrocie do hotelu postanowiłam poszperać w Internecie, by znaleźć nieco więcej informacji na temat wycieczki, którą kupiliśmy. Szybko okazało się, że informacje zawarte w sieci mogą zmrozić krew w żyłach, a moje obawy tylko się wzmogły. W przeszłości w Nam Thalu zdarzały się tragiczne wypadki, a to za sprawą tzw. Flash Floods, czyli nagłych powodzi zalewających jaskinię. Khao Sok to region mocno górzysty,w którym nawet podczas niewielkich opadów deszczu spływająca woda ze stromych zboczy i skał szuka najszybszego ujścia w dół, a tymi ujściami są jaskinie. Woda w jaskini szybko podnosi swój poziom oraz nabiera pędu, strumyk zmienia się w rwący potok tworząc śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich przebywających wewnątrz. Ostatni głośny wypadek miał miejsce w 2007 roku, gdy grupa turystów została zaskoczona nagłą powodzią wewnątrz jaskini. Niemal wszyscy uczestnicy wycieczki zostali porwani przez nurt napierającej wody, a ciasne korytarze jaskini praktycznie nie dawały szans na przetrwanie. Jedyną ocalałą była Brytyjka, która znajdowała się w dużej grocie i znalazła schronienie na skalnej półce pod samym sklepieniem. Oczekiwała na pomoc w zupełnych ciemnościach przez 16 godzin. Od czasu tamtego wypadku wejście do jaskini Nam Thalu jest zabronione podczas pory deszczowej.
Wycieczka wyglądała tak. O 9.00 przyjechał po nas do hotelu busik. Droga do jeziora trwała około dwóch godzin, w czasie których zbieraliśmy innych turystów. Ok 11.00 dotarliśmy nad jezioro Chiaw Lan, nad którym panował straszny harmider. Tam wsieliśmy na drewniane łodzie i rozpoczęliśmy rejs, obejmujący główne atrakcje czyli m.in. wapienne strome skały wyrastające prosto z jeziora. Widoki na jeziorze niesamowite. Poziom wody był niski, dzięki czemu można było zobaczyć wystającą znad powierzchni wody pomarańczową ziemię. Wyglądało to super.
Przepłynęliśmy koło słynnych domków na jeziorze, jednak z powodu opóźnienia już nie zatrzymywaliśmy się na pływanie, tylko od razu popłynęliśmy na około półtorej godzinny, bardzo przyjemny trekking przez dżunglę prowadzący prosto do Nam Thalu Cave.
Gdzieniegdzie mijaliśmy strumyki, które trzeba było pokonać. Byliśmy bardzo zdziwieni widząc, jak czeska para przeskakuje każdą napotkaną wodę, by nie zmoczyć sobie nóg. Później okazało się, że nie mieli pojęcia, co dalej ich czeka.
W końcu dotarliśmy do jaskini. Czołówka na głowę i idziemy. Wejście do jaskini zaczęło się całkiem niewinnie, jednak szybko zrobiło się zupełnie ciemno i zaczął towarzyszyć nam odór odchodów nietoperzy śpiących w górnych częściach groty, mnóstwo wielkich pająków, a do tego nasz przewodnik sprawiał wrażenie jakby był tam może drugi raz w życiu. Grupa liczyła około 8 osób, w tym dziecko.
Najpierw droga prowadziła przez suche części jaskini (nie licząc odchodów, których było tak dużo, że nie dało się ich ominąć). Potem biegła wzdłuż małego strumyka. Mijaliśmy różne formy skalne, na górnych częściach jaskini spały nietoperze, niekiedy pozbijane w wielkie kłęby, w dolnych partiach spacerowało wiele ogromnych pająków, niektóre świecące w ciemnościach. Można było podziwiać czarne kraby i wiele różnych żyjątek zamieszkujących skalne zakamarki.
Wraz z upływem czasu robiło się coraz bardziej mokro i mokro, strumyk przybierał na sile i zamieniał się w potok. Nogi zaczynały drętwieć od zimna. W końcu woda była po kolana, uda, po pas, a nawet po szyję. Niekiedy trzeba było ześlizgnąć się dwa metry w dół po linie w towarzystwie napierającej wody do sporej niecki wypełnionej wodą. Zdarzało się, że trzeba było iść skalną półką po lodowatej wodzie do kostek. Poniżej półki po obu stronach była szczelina na około dwa metry głębokości wypełniona rwącym potokiem. Niekiedy fragment jaskini trzeba było przepłynąć wpław. Zdecydowanie przydał się wodoszczelny worek, który dostaliśmy w dniu zakupu wycieczki. Co jakiś czas słychać było piski kobiet znajdujących się w naszej grupie. Czeska para nie miała nawet czołówek i musiała oświetlać sobie drogę telefonami. Dziecko cały czas niesione na barana. Nasz przewodnik czasem wchodził w różne zakamarki sprawiając wrażenie jakby szukał, którą drogą powinniśmy iść dalej…
Jak później się okazało ani czeska para ani rodzina z dzieckiem nie mieli informacji o tym, że w grocie jest ciemno czy że będzie tyle wody. Przejście przez jaskinię trwało około godziny, choć mi wydawało się, że idę pół dnia. Jaskinia jest bogata w różne formy stalaktytów i stalagmitów, jednak przyznam, że trudno było mi się skupić na ich podziwianiu. Pomimo strachu, jaki towarzyszył mi w jaskini, cieszę się, że udało mi się ją zobaczyć.
Na zakończenie wycieczki czekał nas około 40 minutowy trekking do łódki i obiad na jeziorze. Można było chwilę popływać i powrót do wioski około 19.00. Wszystko to za 1500 batów od osoby (+dodatkowo płatny bilet do parku).
Khao Sok oferuje znacznie więcej niż my widzieliśmy: noclegi w domkach na jeziorze, spływy kajakowe, nocne safari, trekking przez dżunglę m.in. do wodospadów, szlak do obozowiska słoni.
Kilka uwag praktycznych. Jeśli zdecydujecie się na Nam Thalu Cave, a:
- Macie klaustrofobię lub agorafobię – to nie dla Was!
- Idziecie z dzieckiem, lub jesteście w ciąży – niekoniecznie
- Lubicie dreszczyk emocji – to dla Was!
- Do wyprawy warto się przygotować: w buty, które nie będą spadać z nóg, a można je zmoczyć, czołówkę, wodoszczelny worek na potrzebne rzeczy
- Warto iść w grupie, nie rozdzielać się
Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)
Więcej o Tajlandii tutaj