Ten rok pod względem podróży przebiegał bardzo fajnie! Tutaj skrót, a więcej info na blogu i w wyróżnionych instastories na Instagramie, na którego serdecznie zapraszam.
Nowy Rok przywitaliśmy w malutkim Luksemburgu, kiedy to odbywaliśmy jednego z naszych zimowych road tripów po Europie.
Później pojechaliśmy do Francji, gdzie zajrzeliśmy między innymi do fenomenalnego Chateau de Chambord, zamku, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Zimno było w środku jak czort, ale warto było zmarznąć.
Następnie pojechaliśmy do nadmorskiego La Rochelle. Tam odwiedziliśmy oceanarium, w którym oglądaliśmy wiele różnych ryb – w tym rozmaite gatunki z Karaibów, co stanowiło dla mnie swoistą zapowiedź kolejnej dużej podróży. Z resztą bilety już były kupione😊
We Francji odwiedziliśmy także Kraj Basków (jego francuską część), a później przenieśliśmy się do hiszpańskiej części Kraju Basków, zahaczając o San Sebastian, po baskijsku zwanym Donostią, w którym choć przez chwilę mogliśmy przechadzać się ulicami pełnymi barów z pintxos i zajadać co smaczniejsze kąski. To wszystko jeszcze niestety czeka na wpisy.
Później pojechaliśmy do Galicyjskiego Santiago de Compostella, a stamtąd już prosto do Portugalii – celu naszej podróży.
Zaczęliśmy od przejażdżki przez górskie tereny, później klimatyczne, artystyczne Porto, które nie do końca skradło moje serce. Letnie pastel da nata podlewane aromatycznym porto bardzo się starały, jednak niezupełnie się udało.
Później winna Dolina Duoro, z której pochodzi znaczna część porto, kilka kolejnych atrakcji, między innymi Aveiro, cudnie położona nad samym oceanem Costa Nova, Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej, malutkie, klimatyczne Obidos z zamkniętą dla ruchu kołowego starówką, a w końcu Lizbona, wyróżniająca się znacząco na tle całej Portugalii i kradnąca moje serce od pierwszego wejrzenia.
Tu niestety trzeba było zmienić plan, bo zamiast jechać dalej zwiedzać dopadły nas przeziębienia.
W związku z tym plany troszkę okroiliśmy, ale i tak udało nam się pojechać na słynne Wybrzeże Algavre, wywołujące ogromne wrażenie swoimi plażami czy na półwysep Cabo da Roca czyli najbardziej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Na koniec Evora i ruszamy przez Hiszpanię do Polski.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Lazurowe Wybrzeże i do pięknego, wykutego w skale Eze, w którym byłam ponad 20 lat temu! Ciekawa byłam, czy moje wspomnienie nadal oddaje piękno tego miasteczka i dalej tak jest:)
Na deser ociekające z dobrobytu Monako.
Dalej już tylko droga do Polski z krótkim przystankiem w Niemczech na Muzeum Audi.
Luty i połowa marca to czas intensywnej pracy. W drugiej połowie marca natomiast zaczął się kolejny cudny wyjazd! Tym razem z okazji 70-tych urodzin mojej mamy, zabrałam ją na KARAIBY! Wylądowałyśmy na Martynice, którą objechałyśmy dookoła wypożyczonym autem, snurkowałam w cudnych wodach Morza Karaibskiego, piłyśmy ogromne ilości wody z kokosa, odwiedziłyśmy plantację bananów i destylarnię rumu.
Później popłynęłyśmy statkiem na pobliską wyspę, Dominikę. Ta była jeszcze fajniejsza, jeszcze bardziej dzika i jeszcze bardziej nieokiełznana. Też wypożyczyłyśmy auto. Pod koniec bałam się, że hamulce zaraz padną, ale jakoś dałyśmy radę. Jeździłyśmy przez lasy deszczowe, oblewał nas tropikalny ciepły deszcz, stąpałyśmy po dżungli, spałyśmy wsłuchując się w szum oceanu. Bajka.
Później spakowałyśmy coraz cięższe manatki i popłynęłyśmy na kolejną wyspę, Gwadelupę. Gwadelupa wydała nam się najbardziej europejska (zresztą tak jak Martynika należy do Unii, a dokładniej do Francji). Tu już snurkowałyśmy obie, oglądałyśmy cudne wielokolorowe rybki, leżałyśmy na białym piasku, odwiedzałyśmy przeróżne plaże, te zwykłe, bielutkie i te czarne, wulkaniczne. Byłyśmy w tropikalnych ogrodach, w muzeum kawy i zajadałyśmy się owocami morza spoglądając na kołyszące się na niebieskiej karaibskiej wodzie łódki.
Później znowu wpadłam w wir pracy. Zahaczyłam kilka zawodowych wyjazdów, między innymi do Bydgoszczy czy na Śląsk.
W maju wyskoczyłam na kilka dni z przyjaciółką do Gruzji. To wyjazd nietypowy, bo bez samochodu, ale jakże udany.
W ekspresowym tempie zobaczyłam Kutaisi wraz z okolicznymi monastyrami, absolutnie klimatyczne Tbilisi, które warto odwiedzić tak szybko jak się da, gdyż zmienia się ono niebywale i spełniłam swoje marzenie, by pojechać Gruzińską Drogą Wojenną przez budzące respekt góry Kazukazu aż do słynnego Cminda Sameba położonego tuż ponad wioską Kazbegi.
Później znowu wyjazdy służbowe. Między innymi w czerwcu do Olsztyna. Miałam bardzo mało czasu, ale Olsztyn na weekend to super pomysł. Kolejny służbowy wyjazd połączyłam z przyjemnością i tym sposobem z pobytu w Zakopanem udało się wykroić czas na Kalatówki i małą przebieżkę po górach. Pisałam o tym tu. Potem skoczyliśmy na weekend na Słowację, gdzie tym razem nie chodziliśmy po górach, a odwiedziliśmy kilka atrakcji położonych w północnej części kraju: między innymi słynny zamek Spiski czy żywy skansen, jakim jest Vlkolinec.
Później zaczęło się lato. Spędzałam je głównie na wsi, przyjeżdżając co jakiś czas do Warszawy. Lubię tak. Upalne dni na wsi, wśród wysokich sosen, w wielkim starym drewnianym domu, to jest to. Wraz z nastaniem września zakończyliśmy tzw. sezon letniskowy.
Pod koniec września ruszyliśmy ponownie na Bałkany. Tym razem azymut padł na Grecję. Plany były bogate, ale z racji nie tak znowu długiego czasu musieliśmy je jakoś okroić. Zahaczyliśmy na jeden nocleg o zaskakująco piękną serbską Suboticę. Idealne miasteczko na tranzytowy nocleg i małe zwiedzanko.
Później ruszyliśmy już prosto do Grecji. Najpierw Saloniki – miasto niezbyt ładne, ale bardzo przyjemne i które, jak się okazuje całkowicie wyparłam ze swojej pamięci. Byłam w nim 18 lat temu i kompletnie nic nie pamiętałam.
Później ruszyliśmy do Meteorów czyli słynnych monastyrów ulokowanych na kilkusetmetrowych skałach. Zapamiętałam je jako fantastyczne miejsce i pamięć mnie tym razem nie zawiodła. Kolejny przystanek to Delfy czyli miejsce uznane przez starożytnych za pępek świata. To tu można odwiedzić wyrocznię delficką, która poniekąd kierowała losami świata. Następnie odwiedziliśmy Ateny. Byłam już w nich kiedyś, ale teraz ogromnie nas rozczarowały i przytłoczyły.
Po nich zahaczyliśmy o Kanał Koryncki i ruszyliśmy na mały chill out na grecką wyspę jońską, Lefkada. Tu mały roadtrip, trochę zwiedzania, rejs statkiem i trochę snurkowania.
Taki mały wakacyjny resecik. A w drodze powrotnej na pełnym spontanie pojechaliśmy do Rumunii. Zahaczyliśmy o zachodnią część tego zaskakującego kraju. Począwszy od Timisoary i dramatycznej historii Caucescu i rewolucji, a skończywszy na Oradei. Więcej tu.
Od października znowu wir pracy, ale także innych aktywności związanych ze sporą zmianą, mianowicie z przeprowadzką. Tym razem jesteśmy bez zimowego okołonoworocznego wyjazdu. To pewna odmiana. W ubiegłym roku był road trip do Portugalii, w 2017 na 2018 po Europie Zachodniej, a rok jeszcze wcześniej byliśmy w tym okresie w Stanach. Tym razem Nowy Rok witamy w Warszawie. Co Nowy Rok przyniesie, zobaczymy. Na ten moment żadnych sprecyzowanych planów nie ma, ale nie oznacza to, że nic się nie będzie działo;)
Jeśli post Ci się podoba lub uważasz, że może kogoś zainspirować, będzie mi miło, gdy go udostępnisz lub polubisz:)